Pisałam już jak ja lubię takie dni? Kiedy spędzamy je we czwórkę?...Dziś znów był taki cudowny dzień. I choć mróz szczypał w nosy( i w ręce bo starsze dziecię płakało po godzinie, że ją rączki bolą- mama założyła cienkie rękawiczki!!!) było tak miło, na sercu ciepło i świątecznie. Była karuzela, która troszkę za szybko się kręciła, były bajkoczytacze z pięknymi baśniami i renifery mikołaja, były pierogi wileńskie z kapustą i grzybami( matka tylko się oblizywała) oraz pieczone kasztany. Wróciłam pamięcią do wycieczek do Brna kiedy to pierwszy raz spróbowałam pieczonego kasztana. Dziś też się odważyłam. Hania spokojnie śpi więc dopisuję je do listy przyjaznych produktów. No i był lizak miodowy, którego Zosia wyżuliła od Pani na stoisku ze świecami miodowymi, gdy zaczęła konsumować miodowego aniołka. Pani przerażona, że dziecię zje świeczkę wręczyła jej lizaka.
niedziela, 5 grudnia 2010
Rodzinnie
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Pieczone kasztany! A wiesz, że swoje pierwsze tez jadłam w ziemie? Moje były kupione od pani na targu i tam właśnie zjedzone :)
OdpowiedzUsuńJakie sympatyczne zdjęcia! Wyglądacie z Hanią przeuroczo.
OdpowiedzUsuńNigdy nie jadłam pieczonych kasztanów. :/ Smakują jak co?
Kuchareczka: Te z Brna, moje pierwsze też były zimowe. To chyba taki sezon na pieczone kasztany.
OdpowiedzUsuńdragonfly: Dzięki. A kasztany musisz spróbować jak nadarzy się okazja...smakują trochę jak ziemniaczki z ogniska :)
ooooo nasz Wrocław kochany :))) takie chwile są bezcenne i najważniejsze.
OdpowiedzUsuńps. podczytuję Was od jakiegoś czasu, jeżeli masz ochotę Asiu, to zaproszę do nas ;)
mila : czekam więc na zaproszenie :P
OdpowiedzUsuńwysłałam już :)
OdpowiedzUsuń